Poranki bolą tak bardzo

O tym, dlaczego poranki są takie trudne.

Nie wiem jak wy, ale ja zdecydowanie wolę pracować popołudniu. Zazwyczaj do dwunastej jestem nieczynny to jest nie funkcjonuję bez kawy. Nijak. Laski narzekają, że przy drugiej zmianie cały dzień rozbity, że ani przed, ani po nic zaplanować nie można i tak dalej. Mnie to jakoś nie dotyczy. Nie mam pojęcia z czym one się nie wyrabiają.

7:00. Podnoszę się więc razem z budzikiem. Nie od razu, ale tak około. Plus minus godzina. Bardziej na plus.

Pełen pozytywnych wibracji słucham radia, gdzie jakaś kobieta mówi, że gdyby nie została aktorką to właściwie nie wiadomo co by było. Może wyszłaby za mąż i miała piątkę dzieci, a może wpadła pod autobus, a może wyjechała do Włoch? Zajebiście odkrywcze. Czasem zastanawiam się czy niektórzy aktorzy trzeźwieją choć na chwilę.

Parzę kawę i zapalam… A, a, a. NIE zapalam. Tak łatwo zapomnieć, że się rzuciło. Szczególnie kawę i fajkę wiąże jakaś taki mistyczny pakt. A rano czy po browarze to już w ogóle.

A więc NIE palę. Siorbię kawę (tak lepiej smakuje, tylko żeby nikt nie widział) i smętnie patrzę, jak na jej powierzchnię wypływa mol spożywczy. Gdybyśmy mieli ekspres, takie rzeczy by się nie zdarzały. Zwyczajnie roztarło by robala w młynku i po kłopocie.

Wylewam czarną lurę do zlewu i na swoje skarpety, tak przy okazji.

Szlag. No dzisiaj akurat znalazłem dwie identyczne.

Pukam do drzwi mojego współlokatora i nie czekając na odpowiedź, wchodzę. Gotujcie się na odór męskiej sypialni. Azyl testosteronu, jaskinia trolla. W kłębowisku pościeli, ubrań, skarpet i czegoś, co podejrzanie przypomina szmaty do podłogi, leży ciało mojego kumpla.

– Pożycz jedną szarą skarpetę – mówię.

Tak jest, jedną. Nie parę. W tym domu to nikogo nie dziwi. Jesteśmy wolni od skostniałych stereotypów i uprzedzeń.

– Mhhhaaa. Hammawerut, bałała…hark – odpowiada ciało. Aha. Ten, kto ma rodzeństwo, bez trudu rozszyfruje powyższy bełkot. Ja mam troje, więc można powiedzieć, że jestem niekwestionowanym mistrzem w tej dziedzinie. W komodzie, w pierwszej szufladzie. Otwieram komodę i front szuflady zostaje mi w ręce. Na dnie spoczywa jedna jedyna, skręcona skarpetka. Szara. Odcień nie ma znaczenia,”Fifty shades of Grey” nie dla mnie. Czyż to nie przeznaczenie?

– Dzięki – rzucam, naciągając zdobycz na stopę długości kajaka. Teoretycznie jest to niemożliwe, bo mój współlokator nosi rozmiar 41,ja zaś 47. Jednak po pięciu latach mieszkania razem wszystko jest możliwe. Zresztą niewykluczone, że to moja stara skarpeta, która zbiegła się w praniu.

Do pracy docieram 8:01. W poczekalni czeka już zniecierpliwiona harpyga, obdarzając mnie złym spojrzeniem. Znacie ten typ. Ruda trwała, lekka nadwaga, po 60-tce, wymalowane wargi, świdrujące, czujne oczka, które tylko czekają na wasz najmniejszy błąd. Generalnie traktuje was jak gnoja z podwórka. Miałem kiedyś taką sąsiadkę. Zawsze piłowała ryja, kiedy graliśmy w piłkę pod oknem. No właśnie. Nie dobry doktor, spóźnia się, aj nie ładnie. W biegu narzucam na siebie fartuch, który wydobywam z plecaka. Jakiś taki ciasny, ale nie mam czasu się nad tym zastanawiać.

– Zaczynamy – oznajmiam autorytatywnym tonem. Nie zniosę sprzeciwu. Baba łypie okiem na moją plakietkę i marszczy brwi. Nieufność bije od niej na milę.

– Pan jest lekarzem?

– Tak – odpowiadam krótko, acz głęboko urażony.

– Czy leczy się pani na jakieś choroby? – lecimy z wywiadem. Na dłużej zatrzymuję się przy podanej nerwicy, nigdy nie wiadomo czym ludzie się szprycują. Czasem nawet znieczulenie wysiada przy tej tablicy Mendelejewa, którą łykają.

– Teraz mały zabieg – oznajmiam – Boi się pani igieł?

Zabieram się za robotę. No wiercę, aż skry lecą. Jak błyskawica. Nie boli? A tu? A tutaj? Jakie to uczucie? Nie najgorsze? To świetnie. Po zabiegu kobieta podnosi się, otrzepuje spódnicę, jeszcze raz gapi na moją plakietkę i oznajmia:

– To najdziwniejsza wizyta na jakiej byłam. A byłam już na wielu.

Nie wiem co się odpowiada w takiej sytuacji. Dziękuję? To miło? Cieszę się, że potrafiłem panią czymś zaskoczyć?

– Zastanawiam się nad telefonem do funduszu zdrowia – informuje mnie na odchodne.

No żeby cię tak przesrało – myślę w panice.

Wpadam na chwilę do socjalnego, w powietrzu nadal ledwo uchwytna woń cebuli. Przypadkiem zaglądam w lustro (nie żebym robił to regularnie) i spuszczam z tonu.

Na mojej dumnie wypiętej piersi, na fartuchu, o trzy rozmiary za małym, widnieje identyfikator : „Andrzej Mrówczyński, psychiatra”. Wspomniałem, że mój współlokator jest psychiatrą? Nie? Zatem już wiecie. W panice łapię za telefon.

– Andrzej, dupa – oznajmiam, kiedy tylko odbiera.

– No co? – pyta niecierpliwie.

– Masz mój fartuch. I plakietkę.

Andrzej milczy.

– W takim razie muszę przeprosić jednego schizofrenika – oznajmia w końcu z ociąganiem.

Wieczorem mówi mi jak było. Na swoje szczęście i nieszczęście z samego rana przeprowadzał standardowe badanie odnośnie orientacji w czasie i przestrzeni.

– Co dzisiaj jest? – pyta Andrzejek Smutnego Schizofrenika.

– Piątek – odpowiada pacjent, zgodnie zresztą z prawdą.

– Aha, a który rok?

– 2016.

– Kim pan jest z zawodu?

– Hydraulikiem – No bomba, myśli A. Gość poprawił się od zeszłego tygodnia, jak nic. Wtedy upierał się jeszcze, że jest Tadeuszem Kościuszko. Formalnie rzecz biorąc nikt nie zabroni się wam za takiego uważać, ale mogą wyniknąć praktyczne komplikacje.

– A kim ja jestem? – pyta, już tak wiecie, dla formalności. Pacjent dziwnie na niego patrzy i pyta:

– Stomatologiem?

No to, stary, ja bez zastanowienia zwiększyłem mu dawkę leków. Bo widzisz, on upierał się, że jestem dentystą i koniec- podsumowuje Andrzej, drapiąc się po głowie.

7:15. Budzik dzwoni jak szalony. Przecieram facjatę i patrzę. Jeszcze nie wyszedłem z domu. Ten dzień jeszcze się nie zaczął. Może nie będzie żadnej kontroli z NFZ.

Na nodze mam jedną skarpetę. Szarą.

Zanim wyjdę, sprawdzę czyj fartuch mam w plecaku.

T.