O kontakcie słów kilka

W życiu każdego pracownika służby zdrowia – jak również i studenta na którymś z kierunków medycznych – przychodzi taki dzień, w którym napotyka kogoś, kogo nie zapomni bardzo długo. Człowieka cierpiącego, pacjenta jakich wielu, ale mającego w sobie coś zostającego w pamięci.

I owszem – takich osób poznaje się trochę. Czasem są to specyficzne, rzadkie przypadki. Innym razem zapamiętujemy absurdalne sytuacje, jakie owocują urazami czy innymi problemami, z którymi przychodzą do nas pacjenci. A czasem są to ludzie dotknięci chorobą wcale nierzadką, lecz robiący na nas pewne wrażenie. I tak też było w tym przypadku.

Tamtego dnia nie miałem zaplanowanego żadnego pacjenta, jednak, jak to w życiu bywa, trafił się ktoś, kto umówiony nie był, a potrzebował pomocy lekarskiej.

Do zakładu przyszły dwie osoby. Chora – pani w wieku około czterdziestu trzech lat wraz z mamą. Szkopuł w tym, że ta pierwsza była po dwóch udarach. Nie ukrywam, że nieco mnie to zmartwiło. Ludzie dotknięci czymś takim potrafią być dość trudni zarówno pod kątem przeprowadzenia zabiegu, jak i w kontakcie. Sprawy nie ułatwiał fakt, że w jej karcie widniały napisane dużymi literami słowa “PACJENTKA NIEWSPÓŁPRACUJĄCA”.

No nic, co ma być, to będzie. Przygotowałem niezbędne oporządzenie i udałem się do poczekalni w jej poszukiwaniu.

Już od pierwszego momentu zdałem sobie sprawę, że może być niełatwo. Pani, nazwijmy ją Elżbieta, jakkolwiek całkowicie świadoma otoczenia, miała problem już z samym poruszaniem się i wstaniem z krzesła. Po krótkiej rozmowie z nią i jej mamą zaprosiłem pacjentkę na salę kliniczną. Powodem zgłoszenia się do nas było robione jakiś czas temu glasjonomerowe wypełnienie na powierzchni dalszej górnego trzonowca. Uległo ono znacznemu odkruszeniu. Sprawa teoretycznie byłaby dość prosta…

Po badaniu jamy ustnej i zebraniu wywiadu zabrałem się do roboty. Pani Ela miała pewien problem z utrzymaniem otwartych ust, robiliśmy więc liczne przerwy. Dawało jej to możliwość nie tylko odpoczynku, ale też pewnego ochłonięcia, ponieważ, pomijając udar, widać po niej było stres. I tak, od słowa do słowa, nawiązaliśmy kontakt.

– Wie Pani co, tutaj akurat sprawa nie jest taka łatwa. W związku z Pani stanem nasz lekarz prowadzący prosił o przyjmowanie na siedząco – normalnie staramy się robić zabiegi w pozycji leżącej. Dostęp do zęba w takiej konfiguracji jest dość trudny, przynajmniej jak na poziom studenta czwartego roku, wykorzystamy też materiał, który dla mnie osobiście jest troszeczkę uciążliwy. Niemniej jednak – uśmiechnąłem się – myślę, że poradzimy sobie spokojnie. Chciałbym tylko uprzedzić, że może nam to zabrać nieco czasu. Jeżeli coś będzie nie tak to proszę sygnalizować, w razie czego nie ma najmniejszej przeszkody dla robienia przerw, żeby mogła Pani nieco odpocząć.

– Dobrze panie doktorze, dziękuję.

Oho. Rano byłem – przynajmniej w opinii pewnego bardzo… żywiołowego brzdąca na innych zajęciach – dentystą-sadystą co to nawiedza niespokojne sny i znęca się nad dziećmi. Teraz awansem wzleciałem już od czwartoroczniaka co to “w de był, gie widział” do poziomu profesjonalnego pana doktora. Nie ukrywam – nieco mocniej poczułem, już i tak w tamtym momencie spory, ciężar odpowiedzialności za pacjentkę.

I tak, od jednego muśnięcia wiertłem do drugiego, powolutku toczyła się nasza rozmowa. Zdumiało mnie jak pogodną, mimo udarów w tak młodym wieku, które przecież mocno wpłynęły na jej funkcjonowanie, osobą była pani Elżbieta. Udało mi się również wywnioskować skąd wziął się wpis o braku współpracy z jej strony. Wcześniej była u nas przyjmowana przez studentów anglojęzycznych. Oczywiście nie mam żadnych zastrzeżeń do uczelnianego english division, nie da się jednak ukryć, że ktoś z problemami tego typu oraz ze słabą znajomością języka angielskiego będzie czuł się zdecydowanie bardziej komfortowo w kontakcie z osobą mówiącą w jego mowie ojczystej.

Uff, ubytek opracowany, resztki starego materiału zdjęte. Kolejna przerwa.

– Pan to sobie ciężki zawód wybrał – na twarzy pani Eli zagościł, chyba pierwszy raz w trakcie wizyty, nieco szerszy uśmiech.

– Ech, wie Pani, zawód jak zawód. Ma swoje blaski i cienie, jak każdy inny. Owszem, jest trochę specyficzny, to prawda. Ale też jak w każdym innym trzeba chyba po prostu dawać z siebie wszystko i się rozwijać. Dla siebie, dla pacjenta – powiedziałem ocierając przedramieniem kroplę potu z czoła. – Ale nie jest źle, znajduję dużo satysfakcji w tym, co robię.

– To dobrze. Będzie pan dobrym lekarzem.

W tym momencie znów przypomniałem sobie poranne zajęcia. Dobrym? Mam nadzieję, że Pani wie co mówi, bo jak na razie to im dalej brnę w edukację, tym bardziej widzę tylko jak wielu rzeczy nie wiem. Najgorzej, że po tych słowach nawet ego mi za bardzo nie urosło. Cholera, chyba się starzeję.

Leczenie doprowadziliśmy do końca w miłej atmosferze. Odbyłem jeszcze krótką rozmowę z mamą pani Elżbiety na temat kolejnej wizyty higienizacyjnej oraz potrzeby usunięcia korzeni jednego z trzonowców w zakładzie chirurgii stomatologicznej. Niestety nie miałem już okazji jej przyjmować – mój cykl zajęć klinicznych zakończył się niedługo potem. Niemniej jednak była to osoba, która szalenie zaimponowała mi pogodą ducha – i która uświadomiła mi jak ważna jest empatia w naszym zawodzie. Otwarcie się nawet na z pozoru bardzo problematyczne osoby potrafi zmienić całą relację na linii lekarz-pacjent – a za nią i cały proces leczenia.

A czy Wy napotykaliście pacjentów, którzy Was czegoś nauczyli?

Karol Pajdak