Pacjent, którego zapamiętasz.

PAcjent, którego zapamiętasz

 Pacjenci bywają bardzo różni. Jednych pamiętamy długie lata, o innych zapominamy od razu po wizycie. Potem z niepewnym uśmiechem odwzajemniamy im ukłon w centrum handlowym, zastanawiając się : „Skąd ja go znam”?

Zabawne.

Spędziłeś z nim kilka godzin w gabinecie, 20 centymetrów od jego twarzy.

 

Jednych pacjentów zwyczajnie lubimy. Jako ludzi. Być może poświęcamy im potem więcej czasu niż innym. W niektórych nawet się zakochujemy i tak zaczynają się zabawne historie z happy endem przed ołtarzem. 

Są też pacjenci, których chcielibyśmy nigdy nie spotkać, los zadecydował jednak inaczej. 

I w końcu – są tacy, dzięki którym dużo się nauczyliśmy o sobie.

 *

 

Jestem pół roku po skończenia stażu. Za oknem jest szaro i mokro, w lutym można zapomnieć o zegarku. Zasadniczo jest szaro albo bardzo szaro z przerwami na noc. Ktoś kiedyś powiedział, że listopad jest największym wrzodem na dupie całego roku. Cóż. Mam na ten temat odmienne zdanie.

8:55, wchodzę do gabinetu, gdzie już czeka pacjentka. Dziwne, zazwyczaj spotykamy się przy rejestracji. Siedzi odwrócona plecami do mnie. Kurczowo zaciska zaniedbane ręce na czarnej torebce z sieciówki. Kiedy podchodzę bliżej fotela, widzę, że wstrząsają nią gwałtowne spazmy szlochu. Płacze na pewno już dłuższą chwilę. Przełykając łzy, tłumaczy mi, że zmarła jej córka. Za godzinę musi zająć się wnuczką. Łamie jej się głos, musimy więc odczekać chwilę, zanim znowu zacznie mówić. Jutro mają pogrzeb. Złamała jedynkę. Prosi o pomoc, koniecznie na NFZ, ma naprawdę ciężką sytuację, co tu dużo gadać… Uspokaja się dopiero, kiedy zaczynam ją badać. Czujecie dokąd to zmierza? Z jedynki został tylko korzeń. Co można zrobić na fundusz?

– Żeby tylko wytrzymało jutro do jedenastej, potem może odpaść – prosi zduszonym szeptem.

Co robi młody lekarz? Co może. Ale nie wszystko może, bo właściciel gabinetu raczej nie poprze akcji : „święta Teresa wychodzi na ulicę”. Prozaiczną odbudowę na czarnym narzędziu kanałowym. Dobę powinno wytrzymać.

– Bardzo dziękuję – mówi wychodząc i nie patrzy na mnie. Idę krok za nią i obserwuję, jak wsiąka w tłum szarych przechodniów, w szarą ulicę. Niecodzienny dramat, czyjś mały koniec świata. Powoli odwracam się do rejestratorki.

– I jak pani Edyta? Znowu płakała?

– Jak znowu? – pytam zbaraniała.

– Miesiąc temu była u Piotrka, płakała od samego wejścia.

– Córka jej umarła…? – mówię z rosnącym niedowierzaniem, że można być tak nieczułym na cudzą tragedię. Pani Alicja odkłada długopis i patrzy na mnie przez dłuższą chwilę. W końcu na jej ustach kwitnie uśmiech, kombinacja współczucia i rozbawienia.

– To już trzeci raz w tym roku umiera. Pani Edyta ma taką strategię. Płacze od samego początku. Zawsze zapisuje się do innego lekarza. Zawsze na fundusz. Zawsze ma ze sobą jakąś dramatyczną historię.

– Zawsze wychodzi w nowym zębem – kończę za nią.

– Bingo – rejestratorka uśmiecha się szerzej i pochyla nad kalendarzem.

 

 

I tak zostajemy – ja, młoda dentystka, która czuje się głupia i chyba wykorzystana. Pani Alicja, która musiała komuś wpisać pacjenta z gwiazdką, bo nie chcemy dymu w NFZ. I ona, niedoceniona aktorka światowej klasy, która powinna grać u Kieślowskiego, a nie mieszkać w starym wieżowcu na PRL-owskim osiedlu, osranym przez gołębie.

 Dwa lata później. Inny miejsce, inne osiedle, tylko przekrój pacjentów podobny, bo dalej pracuję na fundusz. Do gabinetu wtyka głowę blond włosa kobieta.

– Chciałabym zapisać syna na wizytę – mówi szybko.

– Ile lat ma syn? – pyta asystentka, otwierając kalendarz.

– Dwadzieścia sześc. Nie lubi dentystów. Jakoś go przechytrzę – odpowiada matka. Wymieniamy spojrzenia z asystentką i wzruszamy ramionami.

Rzeczony syn pojawia się z mamą miesiąc później. Trochę to dziwne. Z poczekalni przez moment dobiegają podniesione głosy. Zapraszam go na fotel i zaczynam wywiad.

– Jakie leki pan przyjmuje? – tip na przyszłość. Nie pytajcie „Czy przyjmuje pan leki” „Tylko jakie leki pan przyjmuje?”. W oczach pacjentów pojawi się przynajmniej ten moment zastanowienia zanim z automatu wypali: „Żadnych”.

– Proszę sobie przeczytać w tej ankiecie, którą wypełniła moja mama – odpowiada mi z leniwym uśmiechem, gapiąc się w sufit.

– A czy miał pan wykonywane jakieś prześwietlenia? – podejmuję próbę utrzymania dialogu, choć czuję jak to się zaraz skończy.

– Proszę zapytać moją mamę – mówi, rozciągając wargi w jeszcze szerszym uśmiechu i bezczelnie przyglądając się mojej twarzy.

Ze spokojem godnym psychopaty czyli na granicy zimnej furii odkładam długopis i oświadczam życzliwie .

– Panie Wojtku. Jest pan dorosły. Chce się pan w ogóle badać?

– Nie – odpowiada mi, uważając to za zabawne. Wiem jak się to zazwyczaj kończy, mama biega za nim i prosi, żeby zmienił zdanie.

– Tam są drzwi – oświadczam i odwracam się plecami. Wychodzi lekko bujając się na boki. Wspominałam, że ubrany był w dres?

 

Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że zaczyna mi się powoli syndrom wypalenia zawodowego. Zabawne, co? Już, tak szybko? Ale ani przez moment  nie żałowałam, że Wojtek – promyczek, wtedy wyszedł.

Jestem sześć lat po stażu. Nie pracuję już na NFZ, bo nie lubię przelicznika, gdzie jedna godzina mojej pracy nie zawsze starcza na pęczek włoszczyzny. Przyjmuje za to dużo dzieci. Powoli wyrastam z leczenia takich, które „u nikogo nie chcą usiąść na fotel”. Ale nie tym razem.

Sześcioletnia Hania była leczona już wcześniej, ale bez sukcesu. Nie pozwalała się dotknąć.

Hania siedzi u mnie już trzeci raz. W sumie się lubimy. Tym razem duża akcja, głęboki ubytek. Hania stawia na głowie cały gabinet bo nie pozwala na znieczulenie. Nic nie pomaga, bo mam wrażenie, że w sumie nie chodzi tu o mnie i moje leczenie. Liczymy zatem do pięciu, opowiadamy bajki, Hania targuje się z mamą niczym stary wyjadacz z Wall Street, czasem się szaleńczo śmieje, częściej krzyczy zanim cokolwiek zrobię. Z desperacji zaczynam śpiewać piosenki, repertuar wybiera sama Hania. I teraz najlepsze, na fotelu obok jest moja promotorka, więc jeśli kiedyś wystąpi o żółte papiery dla mnie, nikt nie ma prawa tego zakwestionować. A kur zapiał, zaraz sama poproszę o miejsce na oddziale zamkniętym. Z drugiej strony patrzę na buzię Hani i widzę swojego syna. No jak teraz nie dam rady to jestem parówa, ciul i frajer pompka. Dobiegają mnie zduszone chichoty. Kąciki ust mojej asystentki podejrzanie drżą. Ostatecznie Hania dzwoni do taty i w trakcie twardych targów zgadza się na znieczulenie. Znieczulenie, którego finalnie nawet nie poczuła.

– To już? Ja już ZAWSZE chce znieczulenie. To jest mega!

 

 

Hania wychodzi z gabinetu z uśmiechem, ja jestem cała spocona i z początkiem migreny, zbieram z podłogi resztki godności a reszta personelu radośnie oświadcza: „Nic dziwnego, że lekarze niechętnie przyjmują dzieci”. Ale wiecie co? Dałam radę. I będę Hanię dobrze i długo pamiętać. Bo to była taka moja mała victoria…

 Każdy pacjent jest inny. Każdy z nich niesie jakiś swój bagaż. Wizyta to suma moich i jego bagażu. Psychologicznie rzecz ujmując jesteśmy wypadkową wielu czynników. Czasem pytanie czy to, że czujemy się po wizycie źle to wina nasza czy pacjenta. Czy może czasem podkładamy się sami? Może niekiedy próbujemy sami sobie coś udowodnić? Myślę, że warto analizować takie sytuacje i uczyć się na przyszłość. Bo starszy, może znaczyć mądrzejszy, ale nie musi.

Monika żbikowska