Dzień świra

Niegdyś, od razu po stażu, a było to ku mojemu przerażeniu już kawałek czasu temu, pracowałem na głębokiej, podlaskiej prowincji. Miejscowość nie była duża, przypominała mi rodzinną, prowincjonalną wioskę w sąsiednim województwie.

Duży kościół z czerwonej cegły z dwiema wieżami, apteka, sklep spożywczy, tani bar, bank spółdzielczy… i oczywiście postkomunistyczny moloch przychodni w kolorze sraczkowatym.

Na sam jego widok i zapach, ludzie cudownie zdrowieli. A raczej już im się wydawało, że „wcale jednak ten ząb tak mocno nie boli” i dochodzili do konkluzji, że „to może poczekać”.

W środku klasyka gatunku. Emalia w kolorze seledynowym na ścianach, betonowe schody o zaokrąglonych stopami pacjentów stopniach i delikatny posmród lizolu, eugenolu, formokrezolu i pewnie połowy tablicy mendelejewa. Stare krzesła w poczekalni, pamiętające chyba czasy młodości moich rodziców. Dziś w sklepie vintage w stolicy byłyby pewnie warte fortunę, dlatego żeby nie narażać przychodni na znaczne straty finansowe – lokalizację pozostawię dla siebie.

Jak co wtorek, wtoreczek, wtorunio, mozolnie gramoląc się po wyślizganych schodach zastanawiałem się, „Co ja tu robię? To żem się wyrwał do wielkomiejskiego świata…”
To był ten etap mojej kariery, w której zastanawiałem się „Po co mi to było…”
I tak co każdy wtorek przez okrągły roczek. I tak długo wytrzymałem tę funduszową orkę na wiekowym sprzęcie i tak sobie myślę z perspektywy czasu…
Że to była szkoła życia, którą jednak warto było przejść na początku kariery.

Płynęła z tego bezcenna nauka. Dowiedziałem się, czego w życiu nie chcę robić i nie robię tego!
(Czytaj: „Unikam współpracy z państwowymi instytucjami kontraktującymi i nie pracuję na głębokich prowincjach w starych przychodniach”.)

A we wtorek, w dzień targowy, zjeżdżali się potencjalni pacjenci z całego powiatu.
Roboty nigdy nie brakowało, chyba że… były akurat sianokosy czy też żniwa.
Pamiętam jak jechałem kilkadziesiąt kilometrów do pracy tylko po to, żeby poczytać sobie książkę. Z racji nie wykonania żadnej pracy na żadnym żywym pacjencie NFZ płacił mi 0 (słowinie: zero) złotych.
Czyli byłem jeszcze w plecy na paliwo i miałem dzień wyjęty z kalendarza.

Komputer do tak starej przychodni pasował jak pięść do oka, toteż go tam w ogóle nie było.
Ciężko było zweryfikować więc, czy ktoś był ubezpieczony, czy też nie. Nasza miła pacjentka twierdziła, że jest a ja nie miałem mocy sprawczych, żeby to wybadać ani powodu, by jej nie wierzyć. Wypisałem jej więc refundowaną receptę na lek i tyle ją widziałem.
A potem tego samego dnia dowiedziałem się, że była nieubezpieczona. Młody gówniarz, czyli ja, trochę się postresował, że go skontrolują urzędnicy, karę nałożą…

Zresztą, porządek w papierach musi być. Dzwonię do niej – zapraszam z powrotem.
– Doktorze, ale ja już wykupiłam ten lek.
-To jedziemy do apteki i odkręcamy tę refundację.

Zarzuciłem szybko kurtkę i wyszedłem przed przychodnię. Gdy do moich uszu dobiegł dźwięk piłowanego sprzęgła, domyśliłem się, że nadjeżdża mój środek transportu. Auto ciężarowe Daewoo Tico, służące najwidoczniej do przewozu żywca (wtorek = dzień targowy).
Dwa siedzenia z przodu, z tyłu prowizoryczna ławeczka. Wystające z siana, tak, z siana, dwa pustaki z jednej, dwa z drugiej a na tym deska. A na desce moja pacjentka, jej maż za fajerą. Uff, będę jechał z przodu. Szczęście, że do apteki nie było daleko bo z głośników, takich dużych od wieży HiFi przewalających się radośnie w kupie siana za moją pacjentką, sączyły się szalone rytmy disco polo. Jezu… Na co mi były te enefzety i refundacje. Pierdzielę, jutro jadę w Bieszczady…

Po powrocie z eskapady klasyka gatunku. Pan Czesio.

Otwierał drzwi przychodni i darł mordę. Przez grzeczność nie zacytuję bo język był iście nieparlamentarny. Schizofrenia czy inne bliżej nieznane mi zaburzenia osobowości to była przyczyna tego zachowania. Człowiek ten miał, jak gadały wiejskie plotkary, dość wysoką rentę ze względu na problemy z mózgiem. Chodził w żółtej odblaskowej kamizelce, „kierował ruchem” i oddawał mocz na środku ulicy, co z pewną dozą przerażenia obserwowałem z okien przychodni. Mieszkał kilka kilometrów dalej ale często nocował na skwerku, bo mu było bliżej po wódkę do sklepu.

Kiedy tylko asystentka słyszała pana Czesia, trzeba było działać szybko. Mieliśmy odrobinę czasu, bo gabinet był na pierwszym piętrze. Zapraszało się pacjentów z poczekalni do środka i zamykało drzwi na klucz. Pełna groteska. Ja przy fotelu walczę o ząb pacjenta a pod ścianą pół poczekalni przebiera nogami i obserwuje co robię. Za drzwiami pan Czesław piłuje ryja i ciąga za klamkę, próbując sforsować zasieki i przedostać się do środka.

Raz wszedł do przychodni cicho. Szach mat. Zapakował się do gabinetu kiedy leczyłem pacjenta, podstawia mi rękę w brudnej rękawicy pod nos i mówi „cześć”. A potem wielka awantura, że nie chcę mu podać ręki. Nie chciałbym narażać pacjenta na przeniesienie do jamy ustnej tego wszystkiego co Czesio miał na rękawicach. Po trzech próbach częstowania mnie piwem, już otwartym, upitym nieco, wyjętym z tylnej kieszeni brudnych spodni udało się go w końcu wyprosić. To się nie dzieje naprawdę… myślę sobie.

Ufff, zabieg zakończony, pacjent przeżył wizytę z atrakcjami. Usunąłem resztę korzenia, który złamał mi się tydzień wcześniej przy ekstrakcji dolnego przedtrzonowca.
– Wie pan co, tydzień temu to tak się z pana krew lała, upał 30 stopni… Nie mogłem znaleźć tej końcówki korzenia. A dziś, proszę, wszystko pod kontrolą wzroku.
– A doktorze… bo wstyd się przyznać. Tydzień temu to ja przed wizytą na odwagę na targu żeśmy flaszkę zrobili… To się i lało. Głupio się przyznać, ja wiedziałem, że to nie był najlepszy pomysł…
-SERIO?

Zniszczony psychicznie zastanawiam się co się jeszcze dziś wydarzy. Babcia z wnuczkiem, słodko. Byłoby – gdyby nie nakarmiła zestresowanego dziecka pod korek. Mimo moich wyćwiczonych na stażu zdolności komunikacji z dziećmi – nie udało mi się tego młodego człowieka oswoić. Nie zdążyłem go nawet w sumie dotknąć. Wystarczyło, że zbliżyłem lusterko do jego warg i chlusnęła na mnie stres-fontanna rzygowin z pochłoniętego przed chwilą obiadu. Z treści żołądka domyślam się, że dzieciak pamiętał słowa babki: „zjedz mięso, zostaw ziemniaczki”. I najwyraźniej lubił też ogórki. Nawet nie wiem kiedy babcia ściągnęła wnuka z fotela i oddalili się bez słowa. Serio?

Jeszcze tylko spakować zapaprany fartuch do foliówki i do domu.
No i koniecznie po drodze po browarka na wieczór na stację benzynową…

Adam Zyśk
Grafika do wpisu pochodzi z Freepik.