W środowisku medycznym każdy chyba stomatolog, większość medyków pozostałych cechów, a i niejeden pacjent z pewnością napotkali się na twierdzenie, że “dentysta to nie lekarz”. Czasem funkcjonuje ono jako żart, swego rodzaju “bait” (“Bo ja lubię patrzeć na ból tyłka”), rzadziej jako autonomiczna opinia. Jak jednak jest w istocie?
Cóż, nie da się ukryć, że absolwentów kierunków lekarskiego i lekarsko-dentystycznego już na starcie różni tytuł. Ścieżki edukacji, o ile początkowo zadziwiająco zbieżne programowo (“Czemu muszę się uczyć tej *********** anatomii macicy?!” – poetycko westchnął autor o drugiej w nocy kilka lat temu) – z czasem rozchodzą się. Przyszli lekarze zagłębiają się, mniej lub bardziej szczegółowo, w szerokiej gamie specjalności medycznych. Stomatologia zaś, w miarę postępów na uczelni, coraz bardziej oddaje się przedmiotom kierunkowym. Pamiętać należy jednak o tym, że przez większość lat sprzedanych umedom towarzyszą nam, co prawda w mniejszym stopniu, przedmioty spoza dobrze znanego poletka. Ginekologia, pediatria, chirurgia ogólna, interna. Stomatolog skupia się na jamie ustnej i jej okolicach, lecz wciąż nie ma pacjenta, po którego nie mogą sięgnąć choroby ogólne, a brak odrobiny wiedzy w tym względzie cholernie utrudnia choćby dobór znieczulenia. Zresztą, nie tylko jego – wbrew pozorom stomatołki trochę leków muszą znać, i nie ograniczają się one do zniesienia bólu i antybiotyku po wyrwaniu zęba.
Cóż jednak z tego, skoro stomatolog posiada wiedzę znacznie mniej ogólną, wyspecjalizowaną w stosunku do absolwenta kierunku lekarskiego? Jest to, jak odnieść można wrażenie, podporą dla odmawiania dentystom prawa do nazywania się lekarzami przez niektórych. Złośliwi mogliby powiedzieć, że w takim układzie receptą na brak lekarzy do obsadzenia oddziału, dajmy na to, torakochirurgii, jest zagonienie do pracy w tymże miejscu psychiatrów. Oczywiście nie jest to żaden przytyk w niczyją stronę – chirurgów, jako przedstawicieli dziedziny, z której niejako wyrasta stoma, bardzo szanujemy, tak samo jak ideę dbania o zdrowie psychiczne (swoją drogą, wciąż nie do końca dobrze postrzegane społecznie). Nie da się jednak ukryć, że stopień wyspecjalizowania się jest tym, co oddziela stomę od reszty medyków. Doświadczenie uczy, że kompleks “stomatołka” jest błędny – kierunek nie kształci ludzi z mniejszą wiedzą, ale z wiedzą mniej szeroką, wyspecjalizowaną. Innymi słowy – posiadających jej więcej w zakresie, który obrali za główny w porównaniu z wiedzą z konkretnej dziedziny przypadającej na świeżo upieczonego lekarza, ale mniej w ogólnym. Czy jest to zjawisko pozytywne? Znalezienie jednej obiektywnej odpowiedzi na to pytanie jest prawdopodobnie niemożliwe. Warto jednak uszanować wkład pracy, jaki niesie wybór każdej z tych ścieżek rozwoju.
Wiemy już, jaka jest różnica w wiedzy statystycznego lekarza i lekarza-dentysty. Co zatem z pracą? Cóż – zdarzyło mi się spędzić wiele godzin zarówno na różnych oddziałach szpitalnych, jak i w gabinetach stomatologicznych. Ba, gdzieś tam po drodze przewinęły się tak mniejszościowe specjalności jak medycyna sądowa. Czy zauważamy coś, co drastycznie oddziela tryb pracy tych dwojga odmiennych, ale jednocześnie podobnych ludzi? Przy całym ambulatoryjnym sposobie przyjmowania, zasadniczo wszyscy tak samo przechodzimy od diagnostyki do leczenia, jego zamknięcia, ewentualnej rehabilitacji. Największą różnicą jest prawdopodobnie badanie ogólne. Stomatolog może zmierzyć cukier, ciśnienie, sprawdzić czy wyniki badań krwi pozwalają na rozpoczęcie leczenia, ale żaden z nas raczej nie podejmie się interpretacji zapisu EKG czy osłuchiwania pacjenta. W wielu przypadkach zdajemy się na konsultację lekarza prowadzącego – jest to osoba, na której najlepiej polegać choćby przy pacjencie przyjmującym leki przeciwkrzepliwe. A o ile obowiązuje nas znajomość wielu procedur, to nie siedzimy w temacie na tyle głęboko, żeby zmieniać pacjentowi leki bez opinii wyżej wymienionego. Z drugiej jednak strony – konsultacje w szpitalach również są rzeczą normalną.
Różnice między oboma zawodami są różne – mniejsze i większe. A i opinie na temat lekarskiej natury stomatologa odbiegają od siebie. Spotykałem doktorów, którzy otwarcie mówili, że oni to lekarzami nie są, ale i takich, którzy nie podpisali by się pod tym stwierdzeniem. W całym tym bałaganie jest jednak coś, co łączy bezwzględnie i nas, lekarzy-dentystów, i Was, lekarzy ogólnych.
Tym czymś jest kodeks etyki lekarskiej – a także całościowe etyczne podejście do pacjenta. Moralna podstawa, która wymaga od każdego z nas trzymania pewnego poziomu, normy rozpościerające się na wszystkie czynności podejmowane od momentu ujrzenia człowieka potrzebującego pomocy. I zapewne w komentarzach już pojawił się ktoś, kto zauważył, że z tą etyką u dochturów to bywa różnie. Nie zmienia to jednak faktu, że ten zbiór zasad jest oświetlającą drogę latarnią dla każdego medyka. A że niektórzy wolą iść bez niej – to inna sprawa…
Jaka jest konkluzja tekstu? Jakiś czas temu zdarzyło mi się widzieć w internetowej dyskusji w środowisku opinię, że “A mnie nie interesuje co sądzą o mojej pracy szanowni kolegianci”. I jest to, być może, rozsądna postawa. Są pewne różnice w szeroko pojętym trybie pracy i rozpiętości dziedzin, na jakie rozpościeramy wiedzę. Istotą jednak pracy lekarza i lekarza-dentysty jest oddanie pacjentom, ta sama podstawa etyczna. Tak, nawet jeżeli nie przestrzegają zaleceń terapeutycznych albo zdarzą się bardzo niemili. Nie, nie oznacza to postawy uległej bez względu na wszystko – hasłami, których szukamy obok “wymogów moralnych” są “szacunek”, “partnerstwo” i “asertywność”.
I to nie czyjakolwiek opinia, “bóle tyłka” czy spory o to, że stomatolog nie wie jak leczyć ostrą białaczkę szpikową, a lekarze ogólni mylą stany przedrakowe języka z jego grzybicą są wyznacznikiem “lekarskości”. Wyznacznikiem jest pacjent.
I dlatego zostawię Was z prostym wnioskiem – niech żaden stomatolog nie udaje, że jest lekarzem – jest bowiem lekarzem-dentystą.