Wczorajsza sobota zaczęła się kulawo.
Zanim dowlokłem się do gabinetu, byłem już zdrowo spóźniony.
Na szczęście mój pierwszy pacjent, osiedlowy Seba, nie objawił się w ogóle. Co najgorszego może się zdarzyć, jeśli przełożymy to leczenie kanałowe o, powiedzmy, pół roku? No właśnie, co?
Tępo gapiłem się w telefon, kiedy zawisła nade mną pani Ula, asystentka i znacząco chrząknęła.
Poprawiłem maseczkę, na wypadek gdyby była zakażona, i dalej scrollowałem fejsa.
Pani Ula chrząknęła po raz drugi.
– Mamy problem, nie doszła nam dostawa – obwieściła.
Wydałem z siebie bliżej nieartykułowany pomruk. Jakoś chyba dzisiaj przeżyjemy?
– Ani dwie poprzednie.
W socjalnym zapadła głucha cisza.
– Nie mamy ani wytrawiacza, ani komozytu. Ketacu zostało może na 2 wypełnienia.
– To co mamy?
– Tlenek cynku mamy – odparła dobitnie Uleńka i kłapnęła drzwiami.
Nie bardzo miałem czas na refleksję, gdyż do poczekalni wparowała pierwsza pacjentka. Potem było już tylko gorzej. Przez osiem godzin miałem wrażenie, że biorę udział w „Jeden z dziesięciu”, starając się gospodarować dostępnymi materiałami tak, żeby nie zapakować tlenku cynku komuś, kto będzie potem chciał kompozyt i nie założyć fleczera komuś, kto prawdopodobnie objawi się z powrotem dopiero za pół roku. Glasjonomeru faktycznie starczyło na dwa wypełnienia. Rozdysponowałem go dzieciom. Było trochę tak, jakbym rozdzielał ostatnie racje antybiotyku na bezludnej wyspie. Dobrze, że alginatu nie brakowało.
Pod koniec dnia pani Ula rzuciła mi spojrzenie, w którym niechęć mieszała się z pogardą i ostentacyjnie rozmasowała nadgarstek. Fleczer mamy oczywiście zarabiany.
Dowlokłem się do socjalnego i wpadłem prosto na niemożliwie szeroki, olśniewająco biały uśmiech przedstawiciela firmy, handlującej kompozytami.
No tak.
Zapomniałem. W domu czekała na mnie zapiekanka i wygodne łóżko.
– Dzień dobry! Tak jak się umawialiśmy – huknął entuzjastycznie – Przywiozłem nowe kompozyty do pokazania.
– Jasne – mruknąłem, opadając na krzesło.
– Ależ doktor pachnie dentystą! – wyszczerzył się przedstawiciel, rozkładając walizkę. Przed oczami mignęły mi nieskazitelne mankiety jego koszuli.
No fakt. Śmierdziałem eugenolem.
– To tlenek cynku – bąknąłem niechętnie. Publiczne przyznanie się do zakładania tego specyfiku w niektórych środowiskach można porównać do przyznania się do kanibalizmu. Dla innych to chleb codzienny.
Mój gość zrobił wielkie oczy i zapytał:
– Mój Boże. To ktoś tego jeszcze używa?
Podparłem podbródek dłonią, wbijając łokieć ceratę na stole i zamyśliłem się.
No właśnie. Kiedy to się stało, że świat podzielił się na pół?
Czemu te materiały refundowane tak dalece odbiegają od tych, używanych komercyjnie?
Jak to jest, że jeżdżąc na fajne szkolenia w drogich hotelach, odpływamy w marzeniach o nowym, lepszym świecie, rozciągając się w fotelu w czasie genialnego wykładu? A potem wracamy do gabinetu i okazuje się, że jest tylko kilka materiałów, które mogły by być zakładane były już naszym dziadkom?
Chcielibyśmy wszystkich leczyć tak samo.
Gdzie ten nowy, lepszy świat?
