O pracy w ciężkich warunkach

Krótko o tym, dlaczego lepiej nie mieszkać i pracować na jednym i tym samym osiedlu. Szczególnie post-robotniczym.

Sobota, ósma rano. Piasek pod oczami. Zaspany, nie do końca przytomny, wlokę się pod drzwi gabinetu. Kawy! Jeszcze chwila i… Jezu Chryste! Co to to to jest?! Na chodniku u moich stóp leży olbrzymi szczur. Biały. Niewątpliwie hodowlany, niewątpliwie tłusty i niewątpliwie martwy. Podnoszę oczy do góry. No dobrze… Ktoś musiał go najzwyczajniej w świecie wypieprzyć z balkonu. Ale że jak? Żywe zwierzę? Bydlęta. Robi mi się niedobrze. Punkt dla mnie za brak śniadania.

Wspomniałem już, że pracuję w bloku, który zasiedlony jest przez bezrobotnych, białe żagle (czytaj: dresy) i ludzi wątpliwej profesji? Czynsze są nagminnie niepłacone, a mieszkania przechodzą z ojca na syna. Cała ta hałastra radośnie dryfuje w stronę patologii, nieodmiennym, acz lekko chwiejnym kursem.

W czasie kiedy ja, starannie omijając wzrokiem zwłoki gryzonia, gmeram w kłódce, kaszkiety rozkładają pod oknami gryla. Mhm. Będzie się działo. Same znajome twarze, NFZ-towi pacjenci albo ojcowie dzieci, które leczę. Tak, tak. Niektórych ojcostwo zastaje jeszcze w szkole średniej.

– Ej, ty, masz fajka? – odwraca się do mnie jeden z autochtonów. Znam go.

– Nie palę – odpowiadam z automatu. Już nie palę – poprawiam się w myślach, ale kogo by to obchodziło. Spróbuj studiować na medycznej i nie jarać. Mnie przynajmniej ta sztuka nie wyszła.

– Pedał – burczy dres i odchodzi. Bez słowa wchodzę do poczekalni i zamykam drzwi. W grafiku całe 4 osoby.

Przychodzi piętnaście. Z bólem, z ropniem, z nudów, z nadmiaru czasu, z braku czasu i z ciekawości. Bo skoro jest fundusz to może dają coś za friko. W tym czasie impreza pod oknem rozkręca się na maksa. Do kaszkietów dołączają dziewczyny, naprawdę ładne, co stwierdzam z konsternacją. Po raz nie wiadomo który zastanawiam się intensywnie. Jak to jest, że takie laleczki prowadzają się z chuderlawymi prostakami. Łobuz kocha bardziej czy jak? Na fula gra disco polo na zmianę z polskim rapem. Dobijcie mnie, szybko.

Chociaż nie, starsza pani kiwa sobie nóżką obutą w szykowne czółenko w rytm „Szalonej”. Pierwsze prawo wesel: disco polo bawi starych i młodych.

Na dworze strzelają kapsle od piwa i zaczynają się dzikie tańce wokół kulawego grilla. Jest jedenasta. Co będzie o piętnastej? Słońce grzeje niemiłosiernie. Hormony szaleją. Smród zwęglonej kiełbasy i ostry zapach moczu. Co chwila ktoś beka tak głośno, że ja się wstydzę, siedząc przy pacjencie. W przerwie na kanapkę wyglądam przez okienko w socjalnym. Czerwony na twarzy chłopak leje prosto na mój niski parapet. Patrzymy na siebie beznamiętnie, ja przeżuwam, on leje. Spokojnie, mieszkałem w akademiku, tak łatwo mnie nie złamiesz.

Za pięć szesnasta. Już mam zamykać, ale do drzwi podbiega dwóch gości, wlokąc trzeciego. Podbiega to eufemizm.

– Pomocy, doktorze!

Poznaję tego zwiotczałego. To on chciał ode mnie dzisiaj rano szluga.

– Pomocy, doktorze – mamrocze.

O, to już nie pedał?

– O co chodzi – nabieram powietrza.

– Tak bardzo boli. Ząb mnie boli. Trzeba rwać!

– Ale pan pił – łapię się za głowę. Pił, niedomówienie. Zatankował jak cysterna.

– Rwij – jęczy dres i opada w ramiona ziomków jak na Piecie Michała Anioła.

Co miałem robić? Rwałem.

Dziewiętnasta. Dresy się pospały, pojękują teraz z bólem głowy w swoich M2 i próbują wietrzyć duszne mieszkania. Na pewno marzą o ciszy i spokoju. Tak jak ja marzyłem rano.

– Idziesz na browar na ławeczkę? – mój współlokator wtyka głowę do pokoju.

– Chyba nie… Chociaż… A wiesz, idę.

Wstaję do wyjścia. Nawet wiem pod czyimi oknami usiądziemy. Tak, puszczę muzykę bo mi wolno. I tak, będę piłował ryja. I może nawet beknę głośno parę razy. A od poniedziałku…

A od poniedziałku zacznę szukać nowej pracy, cholera jasna.