Piątek, piąteczek, piątunio!
Różowo-fioletowe niebo (tak, odróżniam te dwa kolory) nad ciemną sylwetką postkomunistycznych bloków, szumnie zwanych wieżowcami, poprzecinane jest siateczką smug kondensacyjnych tanich linii lotniczych.
Sygnalizacje świetlne niczym małe pompki pompują wezbrane w wieczornym szczycie fale samochodów od skrzyżowania do skrzyżowania przez arterie miasta. Tia, arterie… W 50-tysięcznym mieście to raczej przypomina żylaki. Pełnoobjawowa rozwinięta niewydolność krążenia.
Pośrodku tego szaleństwa ja i ona. Jedno auto. Średnia wieku 18 lat. (14 jeśli liczyć również auto). Ja 28, ona 8.
– Wujkuuuuu? – dobiega mnie głos z tylnego siedzenia.
– Co tam?
– Znasz Mount Everest?
– No pewnie, najwyższa góra na świecie.
– Nieprawda!
– Jak to? – unoszę brew i spoglądam niepewnie we wsteczne lusterko.
– Olympus Mons na Marsie jest wyższy i ma 25 km wysokości!
– Wow, widzę, że interesujesz się kosmosem, bo wiesz… Wujek to tak nie bardzo.
– Pfffff… To lepiej się interesować brudnymi zębami?
Badum, tsss…
Kurtyna.