Okręt zwany stomatologią

Kapitan Rudobrody kończył właśnie śniadanie, kiedy pojawił się pierwszy oficer.

– Kapitanie, zachęcam żeby dzisiaj zechciał Pan dokonać ze mną obchodu po pokładzie. Przypominam, że od miesiąca transportujemy Zespół stu Dentystów.

– Na bogów, doprawdy? Żywych? – Kapitan okazał lekkie oznaki zaniepokojenia.

– Obawiam się, że tak, sir – odparł oficer.

– Jak mogło mi to umknąć?

– Nieustanne buczenie, odgłosy wiercenia, nocne hałasy, tłumy ludzi na pokładzie, odpychający zapach? Nic? Miał pan dużo pracy, sir – oznajmił usłużnie podkomendny.

– Faktycznie miałem – mruknął Rudobrody, podnosząc się niechętnie – Miejmy to za sobą, Johny.

Kiedy zeszli pod pokład, do ich uszu dobiegły świdrujące dźwięki wielu, szybko obracających się narzędzi oraz ostry zapach chloru.

– To sektor endodontów – objaśnił Pierwszy oficer, podnosząc głos, kiedy wkroczyli na wielką, jasno oświetloną salę. W szklanych boksach siedziało tam około dwudziestu dentystów, głównie płci męskiej. Każdy z nich pochylał się nad mikroskopem, każdy z nich też był niebywale blady oraz gładko zaczesany. Ich nadgarstki pracowały niestrudzenie, kręcąc się miarowo niczym setki zespolonych zegarów.

– Jeśli można, sir. Poznałem już nieco ich obyczaje. Endodonci zajmują się leczeniem bolących zębów. Pracują w kanałach.

Kapitan bezgłośnie poruszył ustami.

– Jak w… nieczystościach?

– Nie do końca, o ile prawidłowo rozumiem, leczą ząb od środka.

– I chcesz mi powiedzieć, że to nie boli? – kapitan skrzywił się, zaglądając przez ramię młodemu człowiekowi o długich, pajęczych palcach.

– O dziwo nie, sir.

– Fascynujące. A kim są te.. mhm.. urocze młode damy?

Przy każdym lekarzu siedziała wyjątkowo urodziwa młoda kobieta, bez słowa wyjmując i podając mu do ręki różne przedmioty.

– To asystentki, sir. Czytają w myślach, bardzo przydatne. Z tego, co rozumiem, ze względu na fakt, iż endodonci pracują średnio dwanaście godzin na dobę, zazwyczaj żenią się z owymi asystentkami, żeby zaoszczędzić czas i fatygę.

– Bardzo przedsiębiorczy młodzi ludzie – kapitan z roztargnieniem pogładził się po brodzie, kiedy jedna z asystentek wstała, prezentując wyjątkowo krótką spódniczkę.

– Mają nie utrudniać ruchów, sir – oznajmił Johny z kamienną twarzą.

– Zaiste. Co mamy dalej?

W sąsiedniej sali było nieco ciemniej, a dla wyszkolonego węchu obecny był również ciężki, niepokojący zapach krwi.

Pod ścianą na baczność stało kilku mężczyzn, spoglądając przed siebie. W Sali było prawie zupełnie cicho, choć na pięciu fotelach spoczywali pacjenci. Obecna była jednak znaczna mnogość igieł i kleszczy, które to przyspieszały bicie serca u obocznych obserwatorów i wyzwalały chęć bycia. Najlepiej gdziekolwiek indziej.

– To chirurdzy, sir – oznajmił szeptem Johny, kiedy ciężko zamknęły się za nimi drzwi.

– Jesteś pewien, że nie żołnierze?

– W zupełności. Bardzo poważnie podchodzą do swoich obowiązków.

Najbliższy lekarz automatycznymi ruchami operował bezemocjonalnie w ustach pacjenta, z którego twarzy odpłynęła całkowicie krew. Ubrany był w nieskazitelny biały fartuch a włosy miał przycięte krótko, na jeża.

– Jak masz na imię, młody człowieku? – zagaił kapitan.

– Tom, sir – odparł chirurg, wyprężając się na baczność.

– Tom, doskonale. Powiedz, masz rodzinę?

– Tajest. Żonę. Właśnie rodzi.

– Na bogów, więc co tu robisz? To pierwsze dziecko?

– Melduję, że nikt nie zwolnił mnie ze służby. To pierwsze, drugie i trzecie dziecko. Trojaczki, sir.

– Niech zastąpi cię któryś z pozostałych, żołnierzy! Jako kapitan tego statku mam najwyższą władzę i zwalniam cię ze służby z tytułu obowiązków rodzinnych.

– Tajest, sir. Dziękuję, sir.

Chirurg jeszcze przez chwilę się ociągał.

– Sir, czy zauważył Pan, że w mowie Brytyjczyków surgeon brzmi bardzo podobnie do sergeant? – zapytał z cieniem dumy i maniakalnym błyskiem w oczach.

– Faktycznie, synu – odparł Rudobrody z wyrazem niemej grozy na twarzy – Ale czas już iść.

– Proszę przekazać kolejnemu chirurgowi, żeby nie uszkodził blaszki zbitej – chirurg wyrecytował niczym maszyna, odwrócił się sprężystym krokiem i oddalił szybkim marszem.

Lekarz, który zajął jego miejsce, wyglądał bardzo podobnie.

– A więc co jest za ścianą, Johny? – zapytał kapitan, odwracając się ochoczo.

– To zupełnie inna historia sir.

W drzwiach prawie zderzyli się z pulchną kobietą, która miała nieobecne spojrzenie i mamrotała sama do siebie:

– Za osiem tygodni, ale ligatura spadnie za trzy. Konieczna będzie wizyta awaryjna. Musimy uwzględnić jeszcze rozklinowanie, siłę wyciągów i reedukację języka.

Oddaliła się niepewnym krokiem, kiedy zeszli jej z drogi.

– To ortodonci sir, bardzo dziwna grupa ludzi, muszę uprzedzić.

Na Sali obecnych było kilkoro lekarzy różniących się między sobą aparycją, jednak łączyło ich mgliste spojrzenie i brak kontaktu wzrokowego z innymi ludźmi. Część z nich mówiła cicho sama do siebie.

– Widzą przyszłość, kapitanie, dlatego są tacy rozkojarzeni. Dwutorowo śledzą przyszłość i teraźniejszość, nanosząc przeszłość, w rezultacie przewidują konsekwencje.

– Bardzo przydatne. Czy są szkodliwi?

– Z tego co wiem, to nie, dopóki nie dorwą się do cudzych zębów, bez urazy, sir. Proszę spojrzeć.

Młody człowiek o jasnej skórze rozmawiał z atrakcyjną pacjentką, jednak w zupełności zdawał się nie dostrzegać uroków życia doczesnego.

– Okłamałbym panią, gdybym powiedział, że retencja to tylko rok. Nie. Zostanie z panią na długo, inaczej zęby znowu będą wyglądały strasznie. Ostateczna retencja zachodzi dopiero post mortem, gdyż pantha rei, madame. Kiedyś wszyscy się ustabilizujemy… Proszę nie robić zakupów po drodze do domu, mogą czekać panią nieprzyjemne konsekwencje – dodał, bujając się lekko i patrząc w przestrzeń nad uchem kobiety.

– Chyba zobaczyłem już dosyć – ocenił Kapitan, odciągając oficera na korytarz. Napotkali tam grupę ludzi, ubranych w fartuchy z misiami, kotkami i żabkami, która galopowała nie czworaka ku uciesze kilkorga dzieci.

– To pedodonci, kapitanie.

Rudobrody wydał z siebie nieartykułowany pomruk i przyspieszył kroku. Już chciał minąć ostatnią salę, kiedy jego uwagę przykuł mężczyzna niepozornego wzrostu, który trzymał przy ścianie za kołnierz człowieka w długim białym fartuchu i najwyraźniej przeżywał atak dzikiej furii.

– Czymże ten człowiek sobie na to zasłużył? – kapitan zapytał z niepokojem.

– Ten niewysoki to protetyk, sir. Ten drugi, to technik. Wykonuje prace na podstawie projektu lekarza. Dosyć często się to zdarza, kapitanie.

Protetyk wydzierał się prosto w twarz technika, obryzgując go kropelkami śliny.

– Czym ja sobie na to zasłużyłem, co? Co ja ci zrobiłem? Czy może już zupełnie pomyliło ci się D2 z C3? Czego nie rozumiesz w relacji centralnej?

Puścił bladego człowieka i ucisnął nasadę nosa dramatycznym gestem.

– Dlaczego otaczają mnie sami ignoranci? Jak mam projektować piękno?

Kapitan bez słowa wrócił do swojej kajuty, gdzie spojrzał na pierwszego oficera.

– O ile rozumiem, ta banda pomyleńców to dentyści?

– Tak, sir.

– I nie kwalifikują się jako niebezpieczny towar? Na bogów, są jak skrzynia dynamitu z tlącym się lontem!

– Są zupełnie nieszkodliwi, kiedy są skupieni na pacjentach – uspokoił go Johny – Ci z kolei nigdy się nie kończą. Rzadko biorą wolne, toczą wojny o mistyczne płaszczyzny i relacje centralne oraz zastanawiają się nad przyszłością poszczególnych zębów. Nie ocenił bym ich jako niebezpiecznych, sir.

Kapitan przez chwilę milczał.

– Zostawimy ich w najbliższym porcie. Johny. To moje ostatnie słowo.

– To będzie… Polska – oznajmił pierwszy oficer z powątpieniem.

– I bardzo dobrze. Tam już i tak to bez różnicy – odparł kapitan, ochoczo nalewając sobie brązowego trunku.

Monika Żbikowska